Triest – Chioggia
Chcesz wesprzeć naszego bloga? Postaw nam wirtualną kawę!
Miramare
Dziś czeka nas trasa o długości 250 km, biegnąca w większości blisko morza. Pierwszy przystanek to zamek Miramare: stoi nad samym brzegiem i jak jego nazwa wskazuje pozwala cieszyć się widokiem morza (miramare to w dosłownym tłumaczeniu „patrz na morze”). Na miejsce przyjeżdżamy około 9:30. Na płatnym parkingu (2€/h) jest zaledwie kilka samochodów, więc stajemy blisko wejścia. Sam zamek jest okazały, ale największe wrażenie robi właśnie widok – olbrzymia i bezkresna morska przestrzeń.
Nie mamy dziś zbyt dużo czasu, więc nie zwiedzamy wnętrz, a jedynie obchodzimy zamek dookoła i zaglądamy do ogrodów. Przy kasie przeglądamy pocztówki i wybieramy tę z zimowym zdjęciem zamku, bo widząc go w pełnym słońcu nie możemy się nadziwić, jak inaczej się prezentuje, gdy wokół jest pełno śniegu.
Gdy wychodzimy za bramy zamku jest już 11:00 i parking jest praktycznie pełen. Ochrona steruje ruchem, a w kierunku zamku lgną spore tłumy, które wcześniej wytoczyły się z autokaru. Warto było się zmusić, żeby wstać wcześniej.
Caorle
Kolejnym punktem jest nadmorskie Caorle. Podjeżdżamy na parking nieopodal starej części miasta i idziemy oglądać katedrę oraz kościół nad brzegiem morza. Klimat miasta jest zupełnie inny niż w Grado, które widzieliśmy dzień wcześniej. Ulicami spaceruje zaledwie garstka turystów, a na skałach nikt się nie opala. Szybko okazuje się dlaczego – kawałek dalej znajduje się druga plaża – piaszczysta i wypełniona po brzegi. Początkowo przechadzamy się kolorowymi uliczkami i dochodzimy do dzwonnicy z XI wieku. Idziemy zobaczyć też sanktuarium położone nad samym brzegiem, a po drodze mijamy rozmaite rzeźby wykute w skałach.
Poniżej złapany w Caorle Fiat 900 Pulmino – zdaje się, że widzieliśmy tu już Fiata z każdej dekady…
Villa Foscari i Villa Pisani
Następny punkt naszej wyprawy to Villa Foscari, pierwsza z dwóch willi bogatych weneckich kupców, które chcemy dziś zobaczyć. Gdy dojeżdżamy do miejscowości Malcontenta przekonujemy się, że nie należy liczyć na drogowskazy prowadzące do zabytków. Mijamy tylko jeden, który niezbyt dokładnie pokazuje gdzie iść. Okazuje się też, że nie powinniśmy liczyć na to, że spotkana po drodze młoda włoszka zna angielski. Na szczęście „Villa Foscari” rozumie i próbuje tłumaczyć pokazując ręką coś w rodzaju węża. Nagle bingo! „Water” mówi z podniesionym głosem i wskazuje kierunek. W końcu docieramy na miejsce i kolejny zawód – zwiedzanie do godziny 12, a minęła już 15…
Ruszamy w drogę i odbijamy dalej od morza, żeby zobaczyć willę Pisani. Kupujemy bilet na zwiedzanie wnętrz, ogrodów i pałacu letniego. Na zewnątrz przechadzamy się po ogrodzie i spełniamy marzenie z dzieciństwa – wchodzimy do labiryntu, który stworzono dla właściciela willi. Oczywiście szybko się gubimy, bo to przecież nie jest atrakcja turystyczna, tylko labirynt z prawdziwego zdarzenia. Na szczęście z drobną pomocą przewodnika znajdujemy wyjście i wchodzimy na wieżę znajdującą się na środku. Powrót jest już bezproblemowy, bo z góry łatwo zaplanować wyjście.
Chioggia
Ostatni punkt wyprawy i miejsce noclegu to Chioggia, nazywana „małą Wenecją”. W rzeczywistości to niewielka wyspa połączona z lądem dwoma mostami. Zbliżając się do miasta widzimy ogromny korek po drugiej stronie drogi. Zjawisko towarzyszy nam aż do samego parkingu. Jest wtorek, a droga wygląda tak, jakby wszyscy nagle postanowili wracać z wakacji, bo korek ma koło 15 km. Takie rzeczy nie tylko na Helu, jak widać.
Praktycznie cała wyspa jest oznaczona jako Zona Traffico Limitato co znaczy, że bez specjalnego zezwolenia nie wjedziemy. Na szczęście tuż przed wjazdem na wyspę znajdujemy wolne miejsce na bezpłatnym parkingu. Bierzemy bagaże w ręce i maszerujemy jakieś 2 km do hotelu. Hotelowy hol zaskakuje nas dekoracją ścian – mnóstwo obrazków z Matką Boską w najróżniejszej formie i proweniencji. Jest nawet „nasza” – częstochowska. Niestety pracownik hotelu pytany o to, skąd się tu wzięła, okazuje się typowym „ja tu tylko pracuję” – odpowiada: „tu jest ich dużo”.
Chioggię zwiedzamy po zachodzie słońca, więc temperatura jest już przyjemna. Wchodząc na jeden z kilku równoległych mostów widzimy, że miasto faktycznie ma wenecki klimat. Po obu stronach rzeki pełno łódek, a kamienice wyglądają podobnie jak te z Wenecji, tylko są mniejsze. Turystów też jest znacznie mniej, dzięki temu da się swobodnie spacerować. Zbyt wiele zabytków tu nie ma, więc ruszamy kolację – wybieramy jedno z bardziej zaludnionych miejsc, w którym serwują ryby. Zamawiamy solę i risotto z owocami morza i cieszymy się luźnym wieczorem.
Spacer po kolacji uzupełniamy winem, które kupiliśmy dwa dni temu u winiarza Emilio Bulfona. Dobrze, że dostaliśmy ulotkę, bo nazwy szczepów kompletnie nic na nie mówią. Jak się okazuje jest to pierwsze nasze zetknięcie z tzw. winem endemicznym, czyli takim, które występuje tylko w określonym regionie. Do tego szczepy w winie Ros di Sanzuàn, które przy sobie mamy były do niedawna wymarłym gatunkiem, ale zostały przez Emilia odtworzone. To nic, że to wyborne wino pijemy z plastikowych kubków, zabranych z hotelowej łazienki. Partyzantka też czasem dodaje uroku. Żałujemy jedynie, że kupiliśmy tylko jedną butelkę.