Colico – Mediolan – wzdłuż Jeziora Como
Chcesz wesprzeć naszego bloga? Postaw nam wirtualną kawę!
Dzień wita nas słońcem. Szybko się zbieramy i pędzimy zobaczyć czy dobrze wyobrażaliśmy sobie wczoraj sielski widok, jaki nas dzisiaj zastanie. Nieco się myliliśmy – jest ładniej.
Jedziemy zobaczyć klasztor Abazzia di Piona na półwyspie Olgiasca, który okazuje się być niezwykle ukrytym miejscem. Tylko kilka skromnych drogowskazów mówi, jak do niego dojechać. Droga prowadzi przez wąziutkie małomiasteczkowe ulice, przy których piętrzą się domy z kamienia. Potem zamienia się w aleję otoczoną drzewami, przez które przebijają promienie słońca. Kamienista nawierzchnia zdradza, że to jest miejsce, które nieczęsto pokonują samochody. Nie sugeruje, że na jej końcu jest jakieś godne uwagi miejsce. Ale jest inaczej. Parkujemy tuż przed bramami klasztoru. Surowe średniowieczne wnętrze kościoła robi wrażenie, ale jeszcze większe robi widok, jaki rozpościera się z cypelka, na którym się znajdujemy. Widać bardzo dużą taflę jeziora i nasłonecznione góry wokół niego.
Stąd moglibyśmy pojechać główną drogą krajową w kierunku Varenny i tak też sugeruje nam nawigacja. Ale Touring Club Italiano w książce „Samochodem przez Włochy. Zamień autostrady na trasy widokowe.” radzi inaczej. Jedziemy więc mniejszymi drogami, mamy po lewej stronie góry, a po prawej jezioro Como.
Varenna to wręcz pocztówkowe miasto. Mimo sporej ilości turystów po prostu aż chce się spacerować chodnikiem nad jeziorem i podziwiać widok kolorowych kamienic. Znajduje się tu mnóstwo miłych kawiarenek zaskakujących wykorzystaniem malutkiej przestrzeni – jak na przykład ułożenie poduszek na kamiennych schodach tam, gdzie stolików ustawić się nie da.
Następna miejscowość, jaką chcemy zobaczyć to Bellagio, które leży po drugiej stronie jeziora. Dystans pokonujemy najkrótszą możliwą drogą, czyli promem. Płynąc nieustannie cieszymy się widokiem jeziora Como.
Bellagio ma podobny klimat jak Varenna, choć jest troszeczkę większe i bardziej zatłoczone. Nad jeziorem sporo już pochodziliśmy, więc teraz pniemy się w górę do centrum miasta i przechadzamy się wąskimi uliczkami. Na wystawach leżą przedziwne rzeczy. Na przykład pierścionki z różnymi rasami psów. Znajdzie się też coś dla miłośników kaczek – parasolka z rączką w kształcie głowy tego zwierzęcia.
Wracając do samochodu spotkamy się z niemiłą niespodzianką. Ktoś zastawił wyjazd z parkingu. Mimo kilku minut czekania, sytuacja nie poprawia się. Decydujemy się więc zrobić sobie wyjazd obok i przestawiamy betonowe słupki.
Ostatni punkt dzisiejszej podróży to Mediolan. Hotel, który zarezerwowaliśmy jest oddalony od centrum, więc musimy korzystać z komunikacji miejskiej – najpierw autobusu, a potem metra. Znalezienie przystanków nie jest proste, ale pomocą jak zwykle służą pracownicy lodziarni. Wysiadamy na stacji Duomo, jak sama nazwa wskazuje pod słynną katedrą. Środek nie jest szczególnie interesujący, ale można wejść na dach katedry – oczywiście za opłatą. Warto było wydać 7€ na głowę. Jest bardzo dużo przestrzeni na dolnym i górnym dachu katedry i można do woli napatrzeć się na architektoniczne cuda znajdujące się na katedrze. Jak się dobrze przyjrzeć to widać, że każdy detal jest inny.
Po zejściu z katedry podążamy obejrzeć najciekawsze kościoły Mediolanu – San Satiro, Sant’ambrogio i Monasterio Maggiore. Pech chce, że wszystkie są zamknięte – albo jest za późno albo są w remoncie. Idziemy więc w kierunku Castello Sforzo – olbrzymiego i jak od linijki zaprojektowanego zamku. Potem wracamy na główny plac i idziemy do najsłynniejszej galerii Vittorio Emanuele. Galeria urzeka starannością wykonania i zdobieniami. Zachodzące słońce jeszcze bardziej dodaje jej uroku. Wystawy luksusowych sklepów pokroju Prada, Gucci czy Chanel też robią wrażenie.
Idziemy dalej tropem luksusowych sklepów i zmierzamy do Quadrilatero d’Oro, czyli miejsca, gdzie ekskluzywnych sklepów jest jeszcze więcej niż w pasażu, który przed chwilą odwiedziliśmy. Zachwycamy się gustownymi wystawami, na których prezentowany jest prawie zawsze tylko jeden produkt. Podśmiewamy się też z tych nieco kiczowatych, jak ta ze sztuczną trawą, gdzie sprzedawane są najsłynniejsze zegarki na świecie.
Ostatni nasz cel tego wieczoru to aperitivo, czyli zapożyczony z Turynu pomysł na drinka z nieograniczonym dostępem do bufetu. Przewodniki sugerowały, że w Mediolanie zwyczaj ten urósł do olbrzymich rozmiarów i spokojnie można w ten sposób zjeść niezły obiad. Czemu by więc nie spróbować. Aperitivo jest ograniczone godzinowo – serwuje się je do 21. Więc oczywiście się spieszymy, żeby zdążyć. Niestety miejsce docelowe jest daleko, a my po drodze trochę błądzimy. W drodze stwierdzamy jednomyślnie, że Mediolan nie wydaje się być zbyt bezpiecznym i czystym miastem. Na właściwe miejsce docieramy chwilę po 21, więc nici z naszego aperitivo. Szukamy jakiejś restauracji, ale nie jesteśmy specjalnie wybredni, zwłaszcza, że nogi zaczynają boleć po przebytych kilometrach. D. bierze risotto, ja calzone. Rizotto okazuje się całkiem smaczne, ale calzone już nie bardzo. Paskudny smak taniej szynki wszystko psuje. W drodze do hotelu zauważamy, że na sąsiedniej ulicy aperitivo trwa w najlepsze. Mnóstwo ludzi rozmawia, popija drinki i zajada się potrawami z bufetu. Tylko pluć sobie w brodę. Im bliżej dworca, tym brud większy, ale to nie przeszkadza zostawić tam srebrnego Ferrari FF. Pod dworcem wsiadamy w metro i dalej na piechotę idziemy do hotelu. Droga jest jeszcze mniej przyjemna niż ta do dworca. Pełna podejrzanych twarzy. Na szczęście docieramy bezpiecznie na miejsce. Po całym dniu stwierdzamy, że Mediolan to nie jest miejsce dla ludzi, którzy chcą coś zwiedzić i raczej tu nie wrócimy. Poza dwoma głównymi zabytkami miasto oferuje naprawdę niewiele. Zapewne inaczej twierdzą klienci tych luksusowych sklepów, które widzieliśmy.
27 sierpnia 2014 Tagi: bellagio, colico, jezioro como, mediolan, varenna, włochy Wyprawa: Kabrioletem przez Włochy