Bolzano – Colico przez przełęcz Stelvio
Chcesz wesprzeć naszego bloga? Postaw nam wirtualną kawę!
Dziś wielki dzień, bo przed nami Stelvio. Dla mnie to jeden z najbardziej wyczekiwanych etapów podróży. Pogoda nie jest zbyt dobra. Niby jest ciepło, ale całe niebo przykrywają chmury, więc zaczynam obawiać się o widoczność na przełęczy. Przed podróżą idziemy jeszcze zobaczyć Bolzano w dzień i kupić coś na śniadanie. Miasto jest bardzo ładne. Pełno w nim kamienic z okiennicami otwieranymi na różne sposoby oraz wąskich uliczek. Docieramy na targ i kupujemy jedzenie: salami z dziczyzny, pomidory, brzoskwinie oraz kawałek sera. Stoiska mają niesamowite zapachy. Zwłaszcza te z mięsem i serami.
Wracamy do auta, otwieramy dach i w drogę. Zaraz po wyjeździe z Bolzano pojawiają się góry i winnice. Dość szybko zjeżdżamy do miasta o sugestywnej nazwie Appiano sulla Strada del Vino (Appiano na winnej ścieżce). Klimat miasta jest już zupełnie inny. Bardzo stare, kamienne budownictwo. Naszą uwagę przykuwa jednak najbardziej zdjęcie, na którym widać olbrzymi stół ciągnący się wzdłuż głównej ulicy, przy którym jest mnóstwo ucieszonych ludzi z kieliszkami do wina.
Dojeżdżamy do następnego celu – Glorenzy. Malutkie średniowieczne miasteczko otoczone murami, w którym podziwiamy urocze domki o bardzo nierównej bryle. Szczególnie widać to przy podcieniach, których odnóża czasem wychodzą na ulicę, czasem chowają się pod górną część budynku.
W miasteczku jest bardzo ciasno. Przez mury na raz może przejechać tylko jedno auto. Podobnie na niektórych zakrętach. Wychodzimy poza mury i zachwycamy się krystalicznie czystą rzeką płynącą obok miasta. Pod drzewkiem rozkładamy zakupione w Bolzano smakołyki i jemy drugie śniadanie. Na świeżym powietrzu smakuje wybornie.
Następny punkt to Bormio i przełęcz Stelvio. Jedziemy w stronę gór i coraz bardziej martwi nas pogoda. Dużą część gór zasłaniają chmury. Co prawda szczyty są odsłonięte, ale nie wiadomo czy zaraz nie znikną za białą mgiełką. Na szybie pojawiają się krople, ale nie tchórzymy i nie zamykamy jeszcze dachu. Przy prędkościach około 80 – 90 na godzinę mżawka nas omija. Tuż przed Bormio deszcz jednak zaczyna zacinać mocniej, więc rozkładamy dach, żeby nie zmoknąć. Powoli wspinamy się, zacieśniają się zakręty a nawigacja wariuje (zakręt-w-prawo, zaraz-potem-zakręt-w-prawo). Znak przy drodze wskazuje, że przed nami jeszcze 29 zakrętów. Jak się szybko okazuje, nie wszystkie są liczone, a tylko te, które mają blisko 180 stopni.
Zakręty są zdradliwe ze względu na to, że nie widać czy coś jedzie z przeciwka. Nie zawsze da się trzymać swojego pasa, czasem trzeba wyjechać na przestrzeń sąsiada. Na szczęście ludzie jadący z góry są ostrożni i zawsze puszczają tych z dołu. Zapamiętujemy zasadę na przyszłość, gdy będziemy zjeżdżać w dół. Po drodze mijamy kolarzy, którzy chyba trenują przed kolejną edycją Giro d’Italia. Z pogodą jest coraz gorzej, chmury poważnie ograniczają widoczność i nie pozwalają podziwiać krajobrazów, których się spodziewaliśmy. Jest żal i smutek – tyle kilometrów na darmo. Trochę się odechciewa. Kawałek dalej jednak góra wystawia swój szczyt za chmur.
Obserwujemy ją wnikliwie, podziwiamy. Trochę mało, ale zawsze coś. D. robi zdjęcia. Dużo zdjęć, bo może góra zaraz znów się zachmurzy. Jest jednak inaczej. Im wyżej tym chmury są rzadsze, a widoki wyłaniają się z nich coraz odważniej. Powoli przebijają się też promienie słoneczne. I nagle, praktycznie w ciągu sekundy wyjeżdżamy z chmur, a naszym oczom ukazują się piękne i nasłonecznione górskie szczyty. Z naszych ust wydostają się okrzyki radości, a na twarzach pojawiają się szerokie uśmiechy. Eksplozja endorfin. Szybko otwieramy dach, żeby chłonąć widoki, jak i świeże górskie powietrze.
Radość udziela się nie tylko nam. Zatrzymujemy się na chwilę przy zboczu i widzimy tak samo ucieszonych Niemców. Stoją i podziwiają. Oczy im błyszczą. Uśmiechamy się do siebie i robimy sobie zdjęcia, dużo zdjęć. Po drodze zatrzymujemy się jeszcze ze dwa razy, żeby jak najlepiej uchwycić na zdjęciu piętrzącą się ku górze krętą drogę. Jedną z mekk miłośników motoryzacji. Za chwilę dojeżdżamy na szczyt i jak większość tu przybywających robimy pamiątkowe zdjęcie pod tablicą Passo dello Stelvio. Jesteśmy na wysokości 2758m n.p.m. Taka forma turystyki górskiej zdecydowanie przypada mi do gustu.
Jest zimno, maksymalnie 10 stopni. Idziemy obejrzeć okolicę i stragany. Nadmiar tandety aż w oczy kole. Magnesy i kolorowe pocztówki emanują kiczem. Decydujemy się na najmniej festyniarski magnes i wracamy do auta. Teraz czas na zjazd niemniej krętą drogą. Zmieniają się tylko barierki, zamiast kamiennych murków widzimy zardzewiałe bariery energochłonne. Po drodze nie brakuje motoryzacyjnych świrów. Mijamy kolejne porsche i nagle widzimy auto wyglądające jak wyścigówka z lat 30. Pozbawiony szyby wóz, z którego całkowicie wystaje korpus kierowcy. Ten z kolei zawinięty jest w koc i ma na nosie olbrzymie gogle. Uśmiechamy się i zjeżdżamy dalej. Chmury się zagęszczają i znów nic nie widać. Ale słychać dzwonki, które poznaliśmy wczoraj, więc gdzieś tu musi być krówka. Oczywiście, że jest, fragment jej cielska wyłania się zza chmur. Zatrzymujemy się jeszcze na chwilę pod siedzibą parku narodowego Stelvio i podziwiamy zakręty znikające w chmurach.
Opuszczamy Stelvio z dużą porcją satysfakcji. Takich widoków z auta jeszcze nie podziwialiśmy. Teraz kierujemy się w stronę jeziora Como. Po drodze zahaczamy jeszcze o Tirano, miasto polecane w przewodnikach ze względu na niepozorną z zewnątrz katedrę, której „wnętrze trzeba zobaczyć”. Rzeczywiście, trzeba. Barok pełną parą. Ilość zdobień, rzeźb, obrazów i złota przyprawia wręcz o zawrót głowy.
Wraz z kolejnymi kilometrami temperatura zdaje się rosnąć, więc pozbywamy się kurtek, a chwilę później swetrów. Przejeżdżamy przez góry tunelami, mijamy kilka miejscowości i docieramy do Colico. Dojazd do właściwej ulicy jest trudny. Nawet lokalsi nie za bardzo wiedzą, jak się tam dostać, a nawigacja zawodzi. Okazuje się, że trzeba złamać zakaz wjazdu. Ot taki kwiatek, których pełno we Włoszech. Meldujemy się w hotelu, który okazuje się dzielić teren z campingiem i wyruszamy na poszukiwanie obiadu. Dziś w planie pizza, ale o tej porze w mieście wszystko poza barami zdaje się być zamknięte. Próbujemy zapytać o pizzerię pana w lodziarni. Trochę trudno nam porozumieć się ze sobą, bo skrawki znajomości włoskiego nie pozwalają na skuteczną komunikację. Pan jednak staje na głowie, żeby nam pomóc i pyta ludzi na ulicy, kto zna angielski. Szybko znajduje się tłumacz, który wyjaśnia nam, gdzie jest najbliższa dobra restauracja. Pizza okazuje się bardzo dobra, więc ucieszeni kolacją wracamy do hotelu. Bierzemy kupione dzień wcześniej prosseco i idziemy nad jezioro. O tej porze niewiele widać, więc zgadujemy jakie widoki zastaniemy rano.
26 sierpnia 2014 Tagi: appiano, bolzano, bormio, colico, como, droga, glorenza, jezioro como, mazda, mazda mx-5, Passo dello Stelvio, stelvio, tirano, włochy Wyprawa: Kabrioletem przez Włochy