Bolonia – Verona
Rano jemy śniadanie i idę na pocztę, żeby powysyłać kartki. Poczta we Włoszech to ciekawa przygoda – na wejściu stoi automat z panelem dotykowym – oczywiście napisy tylko po włosku. Wybieram sekcję, która brzmi jak listy i odbieram numerek. Pech chce, że w moim okienku jacyś ludzie z Azji mają mnóstwo papierów i ciężko im idzie porozumiewanie się z panem z obsługi. Pewnie ze mną będzie tak samo. Po długim oczekiwaniu i braku perspektyw na szybki koniec idę po numerek do innego okienka. Znów czekam. Po chwili okazuje się, że azjaci skonczyli. Podchodzę więc do pana i jednym tchem wypowiadam Siete francobolli per la Polonia. Per favore. Uff, Pan zrozumiał. Wracam więc do hotelu, pakujemy się do auta i ruszamy dalej.
Dziś dzień kręci się wokół motoryzacji, bo zmierzamy do Modeny przez zagłębie producentów super aut. Bardzo blisko od siebie (około 30km) położone są fabryki Lamborghini, Pagani i Ferrari. Widać, że wjeżdżamy do regionu żyjącego z motoryzacji po zamaskowanych wersjach testowych aut jeszcze nie dopuszczonych do produkcji. Spotykamy m.in. Lamborghini podobne do modelu Huracan oaz dwie Alfy o kształcie przypominającym 4C. Na pierwszy rzut podjeżdżamy pod fabrykę Lamborghini w Sant’Agata Bolognese. Zatrzymujemy się przed wejściem i robimy kilka zdjęć. Zza szyby widać stojącą w muzeum Miurę, która mi się podoba najbardziej spośród wszystkich aut marki. Dziwna sprawa, bo po drodze tutaj widać było co jakiś czas niewielkie roje much i tak samo jest też tutaj – obok nas pewien biznesmen w garniturze bezskutecznie się od nich odganiał.
Dalej jedziemy pod fabrykę Pagani. Fabrykę to pewnie za dużo powiedziane, bo raczej skręcają je ręcznie. Zza krat widać dwa modele, jednak nie ma za bardzo jak tam wejść. Próbuję dogadać się z pracownikiem, żeby pokazał mi auto jednak jest bardzo niechętny i mówi, żebym poczekał na testdrive, ale nie wie kiedy będzie. Jedziemy więc dalej, bo nie mamy zbyt dużo czasu.
Museo Ferrari Maranello
Na koniec zostawiamy sobie wizytę w Museo Ferrari w Maranello. Na wejściu podziwiamy gadżety o absurdalnych cenach a potem wchodzimy do środka. Muzeum jest dwupoziomowe. Na dole są auta wyścigowe – zarówno z F1 jak i preznaczone do innych wyscigów. Jest np torowa wersja F40 LM i 458 GT2. Na górnym piętrze znajdują się drogowe modele oraz wystawa tymczasowa z modelami przeznaczonymi na rynek amerykański. Wśród klasycznych perełek jest m.in. 365 GTB4 Daytona Plexi, 275 GTB (tym razem czerwone) i 250 GT California Spider. Są też modele obecnie produkowane – FF czy California T. W osobnym zaciemnionym pokoju stoi LaFerrari, które co kilkadziesiąt sekund jest rozświetlane na moment.
Wracamy na parking i wyjeżdżamy z muzeum a Ferrari serwuje nam dodatkowe wrażenia – dźwięki silników i okazjonalny widok poruszajacych się po mieście ferrarek. A to dlatego, że można kupić sobie kilkuminutową jazdę superautem po mieście. Mimo zobaczenia fajnych egzemplarzy w mueum mam uczucie niedosytu – zabrakło mi kilku ważnych modeli Testarossy, drogowej wersji F40 i Enzo.
Korzystając z rady znajomego jedziemy jeszcze do pobliskiego sklepu rodziny Malpighi, która od pięciu pokoleń produkuje ocet balsamiczny. Trafiamy tam w trakcie siesty i sklep zdaje się być zamknięty. Pytamy więc pana, który porusza się po terenie zakładu czy możemy kupić ocet a ten nas prowadzi tylnym wejściem do środka. Tam już nas wita właścicielka i zachęca do degustacji wersji 25-letniej i 20-letniej Aceto Balsamico Tradicionale di Modena oraz 8-letniej nazwanej Saporoso (ze względu na młody wiek nie ma też ona określenia Tradicionale). Te najstarsze są jak łatwo zgadnąć najlepsze. Wręcz wybuchają różnymi smakami po spróbowaniu. Nadają się do deserów i parmezanu (25-letni) oraz do sałatek i szynek (20-letni). Cena jednak jest zabójcza 72 i 47 € za 100 ml. Ten 8 letni też jest bardzo dobry, jednak już jie oferuje takiego bogactwa w smaku. Jest też znacznie tańszy. Po zakupach pani proponuje nam jeszcze pokazanie jak ocet jest produkowany. Porowadzi nas do sali z drewnianymi beczkami, w których ocet podlega mutacji. Ich metoda produkcji polega na przelewaniu octu co pewien czas do innego rodzaju drewna, dzięki temu paleta aromatyczna jest większa. Zauważamy, ze proces przypomina mutację whisky a pani przytakuje i mówi, że też mają angel’s share – około 10% rocznie. Jak dodać do tego fakt, że 2/3 soku z winogron jest odparowywane przed wlamiem do beczek to nie ma się co dziwić cenie octu.
Pakujemy zakupy i ruszamy w kierunku Modeny. W Modenie nie planujemy już dużego zwiedzania, jedynie jemy obiad i pijemy kawę. Na szczęście znajdujemy knajpę otwartą w trakcie siesty i o dziwo, bez doliczonego do rachunku coperto.
Na koniec dnia jedziemy do Verony. Meldujemy się u Loredany, przemiłej starszej pani u której wynajmujemy przez AirBnB. Podobnie jak Rita, Loredana ma dla nas przygotowaną mapę, na której zaznacza kilka ciekawych obiektów w centrum i miejsca gdzie jest najwięcej dobrych restauracji. Gdy dochodzimy do centrum jest już ciemno. Jest też tłoczno – nic dziwnego – jest przecież sobota. Chodzimy uliczkami i chłowniemy przyjemny klimat tego miasta. Nic już nie zwiedzimy o tej porze, więc siadamy w jednej z restauracji i rozkoszujemy się pizzą. Próbuje się do nas dosiąść labrador od ludzi ze stolika obok, który wesoło podszczekuję – pewnie chciałby kawałek.
5 września 2014 Tagi: ferrari, grazioza, lamborghini, maranello, mazda, mazda mx-5, motoryzacja, muzeum, ocet balsamiczny, pagani, san donino, sant'agata bolognese, wenecja euganejska, werona, włochy Wyprawa: Kabrioletem przez Włochy