Comeglians – Bolzano
Chcesz wesprzeć naszego bloga? Postaw nam wirtualną kawę!
Zaczynam powoli się budzić. Słyszę, że D. już się krząta po pokoju. Słyszę też odgłos opadającego lustra aparatu. Coś ciekawego musi być za oknem. Wstaję więc, leniwie jak zawsze. Wczorajszej nocy mogłem jedynie domyślać się, co zobaczę dzisiaj. Ale nie spodziewałem się, że widok będzie taki:
Wychylam głowę przez okno i wciągam powietrze. Jest bardzo rześkie. Przez chwilę stoję i zachwycam się przepięknym widokiem. Warto było tyle jechać. Wychodzę z pokoju, żeby przynieść coś z auta i już za drzwiami uderza mnie intensywny zapach świeżej kawy. Buongiorno – wita się ze mną Ingrid. Odpowiadam tak samo, zabieram rzeczy z auta i szybko wracam do pokoju. Wyszykowani schodzimy na śniadanie. Stół zastawiony jest dość oszczędnie. Sucharki, masło, mleko i marmolady. Do you want a strudel? pyta Ingrid. Oczywiście, że chcemy. Za chwilę pojawia się przed nami świeże, jeszcze ciepłe ciasto i kawa w typowo włoskiej kawiarce marki Bialetti.
Strudel jest przepyszny, dobrze wypieczony i pełen jabłek w środku. Rozglądam się za czymś, co jeszcze mógłbym zjeść. Na marmoladę nie mam ochoty, wybieram sucharka z masłem. To był dobry pomysł. Nie wiem czy kiedykolwiek jadłem tak dobre masło. Nie tylko ma wspaniały, lekko słodkawy i zbliżony do mleka smak, ale też i zapach. Mleko też jest dobre, tak bardzo, że D. wypija cały dzbanek, co się jej raczej nie zdarza. Ingrid kręci się po gospodarstwie i straszy nas niską temperaturą na zewnątrz. And in Bolzano it will be worse! – dodaje. Kawa już działa, mamy więc siłę, żeby się ruszyć. Przyjemnie się siedzi, ale czas się zbierać, bo sporo atrakcji przed nami. Żegnamy się z właścicielką i chwalimy ją słowami tutto era molto buono. Na koniec pytamy jeszcze o sery, które ponoć można tu kupić. Ingrid zaprasza nas do ukrytego pomieszczenia, w którym będziemy mogli skosztować jej produktów. Po drodze mijamy izbę, w której nocami przebywają krowy, ale teraz wypasają się one na alpejskich łąkach.
Próbujemy dojrzewającego sera, który ma lekko pikantny smak. Na półkach leżą inne sery, niektóre mają nawet dwa lata. My kupujemy kawałek nieco młodszego – 30 dkg, tak żeby starczyło na dwa śniadania. Rozmawiamy chwilę o serach i opowiadamy o oscypku, o jego produkcji, o tym jak smakuje i wygląda. D. przypomina sobie, że niedawno babcia przywiozła z okolic Zakopanego świeże oscypki. Kawałek mamy przy sobie, więc częstujemy Ingrid. Od razu wpada na pomysł, żeby spróbować uwędzić swoje sery. Jeszcze chwilę rozmawiamy, robimy pamiątkowe zdjęcia i ruszamy w drogę.
We wsi wstępujemy jeszcze do koleżanki Ingrid, która prowadzi sklep spożywczy i używając włosko-angielsko-migowego kupujemy kilka plastrów szynki dojrzewającej, chleb i prosseco na wieczór.
Na szczęście nie jest zimno, więc dach mamy otwarty. Wdychamy więc rześkie powietrze i poruszamy się po krętych górskich drogach. Drogi nie są zbyt szerokie – w miastach czasem trzeba puścić kogoś z naprzeciwka, żeby przy mijaniu nie zahaczyć o wystający dom. Nie przeszkadza to kierowcom ciężarówek – jadą pewnie i niespecjalnie zwalniają. Na pewno ktoś ich puści albo cofnie się o parę metrów. Tankujemy się na stacji po drodze. 1,75€ za benzynę nie wiadomo ilu oktanową. Zmierzamy w kierunku Val di Visdende. W planach mamy przejście prostym szlakiem i zjedzenie drugiego śniadania w górach. Szybko trafiamy na szlak oznaczony kolorem żółtym, lecz już chwilę później nie wiemy, gdzie dalej iść. Widoki są przednie, ale oznaczeń nie ma. Idziemy trochę w ciemno i trafiamy na niebieski szlak. Zaraz potem wracamy na ścieżkę, którą szliśmy. Kiepscy z nas piechurzy, ale trudno. Widoki i tak są piękne.
Wracając spotykamy tubylca, który szeroko się uśmiecha ukazując swoje trzy zęby. Chwilę później pewnym ruchem rozsuwa zamek od kurtki niczym ekshibicjonista i z dumą pokazuje nam olbrzymie grzyby: Porcini! (borowiki). Trochę zniechęceni porażką na szlaku wracamy do auta i jedziemy kawałek dalej, żeby znaleźć miejsce na śniadanie. Mijamy pasące się na łąkach krowy, blaszane dzwoneczki zdradzają ich ruch. Zatrzymujemy się przy pierwszej wolnej ławeczce i zabieramy się za śniadanie.
Przemykamy przez kolejne miejscowości, w niektórych wyskakujemy na chwilę, żeby podziwiać alpejski klimat, urokliwą architekturę i jeszcze bardziej zachwycające otoczenie. San Pietro di Cadore, San Stefano di Cadore i osławiona Cortina d’Ampezzo: to chyba najładniejsze miejscowości, które mijamy po drodze. Naszą uwagę przyciągają stare domy z balkonami pełnymi kwiatów i drewniane stodoły, w których właśnie młócą zboże. Następne miejscowości nie są już tak ładne – mało ciekawej zabudowy i pełno tandety podobnej do tej z Krupówek.
Naszym najbliższym celem jest wyjazd kolejką w miejscowości Arabba, z przełęczy Pordoi na górę Sass Pordoi (2950 m n.p.m.). Zaczynamy się obawiać czy zdążymy na kolejkę – ostatni wyjazd o 18:00. Może być trudno, ale próbujemy. Niestety im bardziej w górę, tym więcej chmur otacza szczyty. Wyjazd traci więc sens, bo nic nie będzie widać. Jednak przez przełęcz Pordoi i tak musimy przejechać. Zatrzymujemy się na chwilę tuż przed wjechaniem w chmury, bo widok jest niesamowity. Chmury zaczynają się jak od linijki. Zdjęcia wyglądają jakby w połowie były prześwietlone.
Podróż w stronę przełęczy uwidacznia znaczne zacieśnianie się zakrętów. Widoczność jest beznadziejna. Tylko momentami chmury przerzedzają się i pozwalają nam podziwiać okolice. Oczywiście jazda i tak jest wielką frajdą dla każdego, kto lubi kręcić kierownicą. Kilka aut przed nami jedzie autobus, którego obecność poważnie ogranicza przyjemność z jazdy. Jedzie wolno i nie pozwala cieszyć się drogą. Ale kierowca jest miły. Sygnalizuje kierunkowskazem, kiedy droga na przeciwko jest pusta i można go wyprzedzić. Korzystamy z uprzejmości i szybciej pokonujemy kolejne zakręty. Po chwili jesteśmy na szczycie Pass Pordoi. Duch gór jest wciąż pochmurny i skutecznie uniemożliwia nam podziwianie jakichkolwiek widoków. Ale ma to swój klimat. Oby tylko jutro na Stelvio nie było tak samo.
Plan dzienny wykonany, więc zostaje nam tylko dojechać do Bolzano. Po drodze mijamy jeszcze jezioro o głębokim turkusowym kolorze, więc zatrzymujemy się, żeby je bliżej obejrzeć. Lago Carezza, jak wyczytujemy z tabliczki.
Do Bolzano docieramy późnym wieczorem. Cieszymy się, że znajdujemy miejsce parkingowe oznaczone białymi liniami. Ale nigdzie nie ma parkometru. Po krótkiej rozmowie z właścicielami willi, w której dziś śpimy, dowiadujemy się, że w Bolzano jest inaczej niż w pozostałych miejscowościach we Włoszech – białe linie nie oznaczają parkingu dla wszystkich, a jedynie dla mieszkańców. Niebieskie oznaczają miejsca dla wszystkich, ale w pobliżu brakuje wolnych. Dlatego decydujemy się na opłacenie parkingu u właścicieli. Śpimy dziś w blisko stuletniej willi Anita. Jej górne piętro jest całkowicie wyremontowane i przeznaczone na wynajem, a dolne zamieszkują mili właściciele. Po doprowadzeniu się do porządku ruszamy na wieczorny obchód miasta. W Bolzano czujemy się trochę dziwnie. Niby włoskie miasto, ale na każdym kroku słychać język niemiecki. Większość napisów, czy to na wystawach, czy w restauracjach jest w dwóch językach, tak jak nazwa miejscowości. Samo Bolzano jest przyjemne i zadbane. W knajpach o tej porze jest sporo ludzi, a my mamy zamiar podążyć ich śladem. Szukamy baru Hopfen polecanego przez jeden z przewodników po Włoszech ze względu na piwo i chleby własnej produkcji. Piwo mają bardzo dobre. Pszeniczne jest pełne owocowych aromatów, a ciemnie jest bardzo lekkie i wytrawne. Chleby serwowane w ramach coperto są kosmiczne. Mają na przykład anyż w składzie. Jako główne danie zamawiamy knedle morelowe i zrazy z parmezanem. Są przepyszne.
Po kolacji wracamy do willi, ale na kupione rano prosseco nie mamy już sił.
25 sierpnia 2014 Tagi: agroturystyka, bialetti, bolzano, góry, prato carnico, san stefano di cadore, sery, val di visdende, włochy Wyprawa: Kabrioletem przez Włochy